Dzień 3: Grand Canyon, Route 66
Dzień 3
Dzień drugi zakończyliśmy dość ciekawie, ponieważ przez chwilę myśleliśmy, że noc spędzimy w samochodzie przez brak możliwości znalezienia kempingu w promieniu 20 mil. Brak sygnału i internetu towarzyszyły nam od opuszczenia Zion National Park nie pomagał w znalezieniu miejsca. tabliczek informujących o kempingach. Mieliśmy jednak szczęście, bo w przydrożnej stacji paliw, dowiedzieliśmy się o noclegu w okolicy Navajo Bridge, a dokładniej nad Marble Canyon. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że to nasze miejsce, które chcieliśmy odwiedzić następnego dnia.
Zanim wzięliśmy prysznic i dojechaliśmy na teren kempingu, na niebie pojawiła się Droga Mleczna. Przepiękne czysto niebo, jakiego nie widziałem od ubiegłorocznej wizyty w USA, było sobie na wyciągnięcie ręki, no tak jakby… Nie mogłem się oprzeć, żeby nie spróbować swoich sił w astrofotografii. Efekty możecie ujrzeć poniżej.
Po długim dniu zakończonym fotografowaniem gwieździstego nieba przyszedł czas na sen w naszym rozkładającym się w 2 sekundy namiocie. A składającym się w ciągu… za pierwszym, drugim, trzecim i czwartym razem odpuściłem. Beata składała nasz niekochany namiot. Tak minęła nam końcówka dnia 2. Poniżej mapa, na której możecie zobaczyć, jak przebiegła nasza trasa.
Nad ranem okazało się, że spaliśmy w kanionie. Wschodzące słońce ukazało nam niesamowite, czerwone góry z płaskimi wierzchołkami. Nasz dziki kemping był nieoświetlony. Było dość ciemno, więc jedyne co widzieliśmy, to gwiazdy na niebie oraz nasze latarki.
Jadąc drogą nr 89A przejeżdżaliśmy przez most, konstrukcji stalowej z roku 1995, który przechodzi nad rzeką Kolorado i znajduje się tuż obok historycznego mostu Navajo Bridge, którego konstrukcja została postawiona w 1929 roku. To właśnie z niego podziwialiśmy rzekę oraz kanion, którego kolory pięknie ze sobą kontrastowały. To co najbardziej mi się podoba w Stanach Zjednoczonych, to różnorodność przyrody. To, że jedno miejsce jest piękne i unikatowe, a 100 mil od niego znajduje się coś zupełnie innego. Tak właśnie jest z Monument Valley (więcej o Monument Valley). Jedyne co łączy te dwa miejsca, to tzw. sandstones czyli piaskowce.
Chwilę później ruszyliśmy na mały podbój Wielkiego Kanionu. Niestety, specyfika naszej podróży nie pozwoliła nam zatrzymać się na dłużej i mogliśmy tylko przez niego przejechać, a dokładniej przez South Rim (południowe ramię) oraz Grand Canyon Village, zatrzymując się na najfajniejszych punktach widokowych. Wjazdy na tereny Amerykańskich Parków Narodowych podobne jest do przejazdu przez bramkę na autostradzie, z tym, że bramki zbudowane są z kamienia i drewna, a pracownicy w parkach ubrani są w koszule i kapelusze jak strażnicy z bajki Miś Jogi!
Miejsce jest niesamowite, sprawia, że krajobraz wokół nas zapiera dech w piersiach = w mojej jednej i Beaty dwóch… A tak na serio, to widok na Wielki Kanion jest hmm. Trudno sobie wyobrazić, że stoimy nad przepaścią, która ciągnie się około kilometra w dół. Zdjęcia nie są w stanie pokazać, jak ogromne jest to miejsce, ponieważ wszystko się ciągnie kilometrami i tak naprawdę, Wielki Kanion nie wydaje się tak ogromny. Nie bez powodu ludzie mówią, że najlepiej zobaczyć to miejsce z lotu ptaka. Niestety, jest dosyć duży popyt na tego typu wycieczki i lot helikopterem kosztuje grubo ponad 200$ za osobę. Dlatego skorzystaliśmy sobie z naszego Annual Passa (karnet na parki narodowe), otworzyliśmy dach w naszym Mustangu (żeby go za chwilę zamknąć, ponieważ na wysokości około 2200m n.p.m. trochę wiało) i przejechaliśmy drogą zaliczając punkty widokowe, które zrobiły na nas wystarczające wrażenie!
Wielki Kanion powinien być na każdej liście must see. Jest olbrzymi, fascynujący i posiada bardzo fajne zaplecze dla turystów. Jednak jeśli chodzi o mnie, to było miejsce, które wystarczy zobaczyć tylko raz. Na powtórne zwiedzanie dałbym się namówić, gdyby była okazja przelecieć się helikopterem nad Wielkim Kanionem lub odwiedzić tę jego część, na której znajduje się szklany balkon, zawieszony 1200 metrów nad. Dlatego nie żałuję, że spędziliśmy tam niecały jeden dzień. Po kilkugodzinnej przejażdżce i kupnie pamiątek ruszyliśmy na ROUTE66!!!
Mustang i klasyczna droga numer 66 to było to o czym zawsze marzyłem. Jechać pustkowiem, czarną drogą, której pasy oddziela żółta linia przerywana to jest to. Miasteczka na trasie oddawały klimat i ilość ozdób oraz klasycznych przedmiotów czy zabytkowych samochodów, pozwalały przenieść się w czasie i poczuć się wolnym jeźdźcem, przemierzającym pustkowia Stanów Zjednoczonych. Route 66 zaczęliśmy w miasteczku Williams w stanie Arizona, a odcinek, który pokonaliśmy tą drogą, wyniósł jakieś 10-15% całej drogi Route 66, która zaczyna się w Chicago w Illinois, a kończy w Santa Monica (udało się tam dotrzeć) w Kalifornii.
Odcinki U.S. Route 66 przebiegające przez stany Illinois, Nowy Meksyk i Arizona w 2005 roku zostały uznane za narodową drogę krajobrazową o nazwie Historic Route 66. Łączna długość drogi na tych odcinkach wynosi 2269,2 km i stanowi popularną atrakcję turystyczną.
Z racji tego, że R66 ma miano historycznej drogi, a w roku 1985 skreślono ją z listy autostrad i została zastąpiona przez drogę stanową 40, nie była ruchliwa. Mogliśmy się po niej swobodnie poruszać, nie zwracając zbytniej uwagi na prędkość i jej ograniczenia.. 2 litrowy Mustang EcoBoost z dolnej półki rozwijał maksymalną prędkość 200km/h. Niestety, nie chciał szybciej jechać pomimo 300 konnego silnika.
Krajobraz drogi stopniowo się zmieniał. Pomiędzy miasteczkami mijaliśmy opuszczone stacje benzynowe i inne stare budynki. Spotkaliśmy nawet Koreańczyków, którzy zostali bez internetu i nie mieli zielonego pojęcia, gdzie się znajdują i jak mogą się dostać do Las Vegas. Skąd my to znamy… Wielki Kanion, Monument Valley i inne miejsca – tam musieliśmy dać radę bez internetu…
Zjedliśmy burgera w mocno polecanym miejscu o nazwie Delgadillos Snow Cap, które obsługiwał jajcarski pan. Pozdrowienia dla niego! Wypiliśmy jakąś klasyczną colę, dostałem zjebkę od Beaty za dokarmianie wróbli i ruszyliśmy dalej, aby się przespać i następnego dnia wrócić na Route 66! Polecam!
Podczas zwiedzania czas mija bardzo szybko, a długość dnia nie pomagała nam cieszyć się dłuższym zwiedzaniem, bo około 19.00 słońce zaczynało zachodzić. Z tego powodu musieliśmy się gdzieś zatrzymać i przespać. Padło na Bullhead City, miasto znajdujące się na granicy stanów Arizona oraz Nevada (po tej stronie było widać kasyna) mieszczącego się nad rzeką Colorado. Kemping, który znaleźliśmy, znajdował się nad rzeką. Był już zamknięty, ale większość tego typu miejsc ma możliwość wjazdu i zapłacenia zdalnie lub w formie wrzucenia koperty z pieniędzmii do specjalnej skrzynki. Taka jest właśnie mentalność Amerykanów, ufają sobie i są zdania, że trzeba płacić, bo właśnie za te pieniądze takie miejsca są utrzymywane. Płacą bezproblemowo za tego typu rzeczy, nawet za kempingi, bez dostępu do wody lub takie na odludziu, w którym my spaliśmy w okolicach Navajo Bridge. Średni koszt za noc na takim kempingu wynosi 20$. Przez 30 minut szukaliśmy jakichś miejsc na nasz namiot mijając tylko przyczepy kempingowe i miejsca dla kamperów. Po drodze spotkaliśmy kilka skunksów łażących sobie od śmietnika do śmietnika, aż w końcu przy asyście tych ładnych i śmierdzących stworzątek znaleźliśmy nasze miejsce na namiot, by go w końcu w ekstra tempie rozłożyć i zasnąć. Niepokój związany z obecnością (było słychać jak sobie chodzą koło namiotu) skunksów spowodował małe opóźnienia w zaśnięciu.